
Come on in, trouble. What can I do for you? Tymi słowy Philip Marlowe zaprasza kolejną klientkę do swego biura. Wchodzi panna Orfamay Quest, szara myszka w typie pensjonarki, poszukująca zaginionego brata. Nazwisko detektywa nie jest mi obce. Spotkałam go już w różnych wcieleniach, zarówno książkowych, jak filmowych. Teraz nadszedł czas na wersję z gry komputerowej Private Eye. Najwyższa pora, wkrótce minie 30 lat od jej premiery.
Scenariusz oparto na powieści Raymonda Chandlera The Little Sister (Siostrzyczka). Co ciekawe, w ustawieniach gry można sobie wybrać fabułę zgodną z literackim pierwowzorem lub… zmienioną. Wybrałam wersję tradycyjną, „z podkładem” literackim, bo nawet jeśli kiedyś film oglądałam, to niewiele z niego pamiętam. Co do książki, to egzemplarza z mojej biblioteczki chyba nikt jeszcze nie czytał.

Trochę się obawiałam, jak ten czarny kryminał wypadnie w grafice z 1996 r., ale już pierwsze wrażenie okazało się zaskakująco pozytywne. Na tle tradycji gatunku Private Eye przedstawia wyjątkowo wielobarwną wizję świata. Najlepiej pamiętam czarno-białe filmy z Humphreyem Bogartem, ale późniejsza ekranizacja Siostrzyczki (film Marlowe z 1969 r.) już była w kolorze. W grze plenery Bay City i Hollywood pozostają dalekie od monotonnej szarości, nie wypadając z estetyki filmu noir.
Private Eye – kłopoty to jego specjalność
Postaci szkicowane są oszczędną kreską komiksową, która wydobywa jednak główne rysy charakteru, podczas gdy animacje odzwierciedlają zmiany nastroju na twarzy. Psychologicznej głębi dodają im głosy aktorów, zwłaszcza że dialogi brzmią jak z Chandlera, nawet gdy nie są cytatami z jego powieści. Do odtworzenia klimatu epoki przyczynia się niewątpliwie podkład muzyczny, czyli stylowy „dżezik”, nagrany specjalnie na potrzeby gry.

Nawet jeśli dotąd nie „grałam Marlowem”, to w pewnym sensie jego duch towarzyszył mi wielokrotnie w trakcie przygód z innymi detektywami. Tex Murphy, Lewton, Jack del Nero – wszyscy przecież pochodzą od Niego i ulepieni są z tej samej gliny. Kto lubi ten typ bohatera i chce zanurzyć się „w tym zimnym, niedoświetlonym świecie, gdzie zawsze dzieje się źle, a nigdy dobrze”, znajdzie w Private Eye wszystkie te składniki połączone zgodnie ze sprawdzoną recepturą. W końcu to najbardziej oryginalna, wręcz archetypiczna wersja czarnego kryminału.
Zgodnie z obowiązującą poetyką, dziś mocno zwietrzałą i momentami śmieszną, kobiety bywają tu gorące lub lodowate, ale zawsze uwodzicielskie i podstępne, a ich motywacje tajemnicze i niepojęte dla bohatera. Z jednej strony władczo domagają się pocałunków, a z drugiej wbijają ci nóż w plecy. Zresztą wszyscy tu grają i wykorzystują się wzajemnie, co nie powinno dziwić. Jesteśmy przecież w Hollywood, gdzie macki przestępczego półświatka i molocha szołbiznesu są ze sobą mocno splecione.

Private Eye – happy endu nie będzie
Moim celem jest takie przejście fabuły, które doprowadzi do w miarę satysfakcjonującego zakończenia. Na happy end nikt przy zdrowych zmysłach przecież tu nie liczy. Po drodze nie będzie przeszkód w postaci tradycyjnych zagadek ani czasówek czy innych sekwencji akcji. Nie znaczy to wcale, że można jak ja porzucić bohatera na pastwę losu, by pójść zrobić sobie herbatę. Po powrocie zastanie się go za kratami, bo jak się okazuje, czas na właściwą reakcję (tu: ucieczkę) bywa jednak ograniczony.
Główny problem do rozwiązania stanowią w Private Eye wybory, które będą miały mniej lub bardziej znaczące konsekwencje. W trakcie rozmowy z podejrzanymi detektyw może udawać, że bierze ich kłamstwa za dobrą monetę, albo przyjąć postawę bardziej konfrontacyjną. Marlowe zazwyczaj jako pierwszy trafia na miejsce zbrodni, wszak kłopoty to jego specjalność. Musi zatem zdecydować, co zachowa dla siebie, a jakimi dowodami podzieli się z policją i na ile zechce z nią współpracować.

W efekcie mnożą się alternatywne ścieżki fabularne, co prowadzi do poważnych komplikacji, także w mojej rozgrywce, która przecież miała być zgodna z oryginałem. Tymczasem początkowo dotarłam do finału, który nie zadowolił ani mnie, ani Marlowe’a. W powtórce kulminacyjnej sekwencji detektyw zachował się więc zupełnie inaczej, co całkowicie zmieniło przebieg wydarzeń. Jednak nadal nie jestem pewna, czy dotarłam do „właściwego” zakończenia.
Zabawa alternatywnymi wersjami fabuły to element interaktywności, który w zamierzeniu twórców ma stanowić walor Private Eye. Jednak jako zwolenniczka tezy, że prawda jest jedna, chciałabym po prostu wiedzieć, jak to było „naprawdę”. Wygląda na to, że tylko lektura powieści odpowie mi na to pytanie. Nie wiem jeszcze, czy sięgnę wreszcie po książkę, którą dawno temu przywiozłam z Londynu. Prawdę mówiąc, mam już na uszach audiobook z Siostrzyczką w całkiem niezłym polskim wydaniu.

Ale zaraz, co ja słyszę? Wchodzi Orfamay Quest, a lektor czyta: Nikt nigdy nie wyglądał bardziej na Lady Makbet niż ona. A więc to Chandler miał na myśli, pisząc o klientce detektywa: And nobody ever looked less like Lady Macbeth…?